Opowieści Księgi Szkockiej
Bogdan Miś
[PDF]
Perspektywy nr 12, s. 17-19 (1969)
[artykuł archiwalny]
Profesor
Stefan Banach (ostatnie zdjęcie, wykonane w roku 1944)
Rzecz działa się we wspaniałej auli Uniwersytetu Jagiellońskiego,
po zakończeniu uroczystości otwarcia jubileuszowego zjazdu
Polskiego Towarzystwa Matematycznego w pięćdziesięciolecie jego
działalności. Nastrój był nieco podniosły, jak to zwykle w takich
okazjach, ale jednocześnie jakiś ciepły i pogodny. Przed chwilą
wysłuchaliśmy wspomnień jednego z nestorów słynnej polskiej szkoły
matematycznej - profesora Franciszka Leji. Większość zebranych
myślała zapewne o tym niebywałym fenomenie, jakim była istna
lawina wybitnych talentów matematycznych, które pojawiły się przed
półwieczem w naszym kraju, który do owych czasów nie wydał żadnego
matematyka klasy światowej. Dziś zaś mamy wprawdzie znacznie
więcej dobrych towarów eksportowych niż "węgiel i matematykę"
(jak to niegdyś określił Oskar Lange), jednakże matematyka na
liście owych towarów zajmuje nadal jedno z pierwszych miejsc.
W tej właśnie uroczystej scenerii miałem przyjemność poznać
doktora Stefana Banacha, adiunkta Kliniki Neurochirurgii Akademii
Medycznej w Warszawie. Po chwili rozmowy doktor Banach otworzył
duże pudło po taśmie magnetofonowej i wyciągnął spory zeszyt,
wyraźnie niedzisiejszy, w "marmurkowej" oprawie. Zanim jeszcze
go otworzył, już oniemiałem z wrażenia, domyślając się zawartości.
Tak! To była słynna Księga Szkocka, największa chyba relikwia
polskich matematyków, znana na całym świecie i przez wielu uważana
za zaginioną! Księga Szkocka - zbiór problemów i rozwiązań tych
problemów, powstałych w kręgu lwowskich matematyków z genialnym
Stefanem Banachem, ojcem mego rozmówcy, na czele. Księga Szkocka,
otoczona już dziś legendą, wspominana w tysiącu anegdot, bezcenna!
Z szacunkiem, delikatnie odwracaliśmy pożółkłe karty zeszytu,
oglądając autografy najsłynniejszych dziś matematyków:
Aleksandrowa, Sobolewa, Schaudera, Mazura, Kuratowskiego, von
Neumanna i wielu innych. Wśród nich zaś - zamaszyste pismo samego
Stefana Banacha, jednego z największych fenomenów matematycznych
naszych czasów, a jednocześnie jednego z najciekawszych ludzi
naszego kraju, posiadacza życiorysu tak bogatego i złożonego,
jakim chyba poszczycić się może niewielu uczonych.
8 DWÓJ
Stefan Banach urodził się 30 marca 1892 roku w Krakowie. Jego
matka, góralka, Katarzyna Banach, nie miała szczęścia: zakochała
się w urzędniku kolejowym nazwiskiem Greczek (także góralu z
okolic Nowego Targu), który wprawdzie wykazał zainteresowanie hożą
dziewczyną, ale nie na tyle, by się z nią ożenić, ani tym bardziej
dać swoje nazwisko mającemu przyjść na świat dziecku. Nie
wyparł się go jednak całkowicie. Przyszły geniusz matematyczny
wiedział, kto jest jego ojcem, i znał go osobiście. Stosunki
między nimi były jednak chłodne, czemu trudno się dziwić, wiedząc,
że jedynym wsparciem, jakiego starszy pan udzielił synowi, gdy ten
później opuszczał Kraków, była... przestroga przed chorobami.
Katarzyna Banach także nie zajmowała się wychowywaniem swego
dziecka. Oddała je do domu pani Płowej, której 14-letnia córka
Mania (później Puchalska), zajęła się małym Stefanem bardzo
troskliwie.
Niewielka rodzina, której członkiem został w ten sposób Stefan
Banach, utrzymywała się z prania. Warto jednak sprostować pewien
fakt podawany przez biografów Banacha: nie było to pranie bielizny
w bogatych domach mieszczan krakowskich. Opiekunka przyszłego
matematyka dorobiła się własnego zakładu, z którego dochody
umożliwiły potem oddanie młodego człowieka do gimnazjum. Pomógł w
tym także zaprzyjaźniony z rodziną znany krakowski fotograf. Mien.
Nadeszły lata gimnazjalne. Stefan Banach został zapisany do
Gimnazjum Św. Anny - gimnazjum klasycznego, w którym od pierwszej
klasy musiał wkuwać łacinę, a od drugiej - grekę. Nauka łaciny
szła mu zresztą doskonale - i potem, wspominając lata szkolne,
zwykł był mawiać, iż to logika, precyzja i doskonałość gramatyki
łacińskiej uczyniły z niego matematyka. O programie zaś matematyki
wyrażał się jak najgorzej, mówiąc iż przypominała używanie bagnetu
zamiast wykałaczki. Niemniej, oczywiście, ów nielubiany program
szkolny miał w przysłowiowym "małym palcu". Już w latach
szkolnych opanował zresztą spory zakres matematyki "wyższej".
W 1910 roku Stefan Banach stanął w obliczu matury. Nie poszła ona
jednak łatwo - młodemu człowiekowi groziło osiem (!) dwój z innych
przedmiotów. Nawet zrozpaczony nauczyciel matematyki nie
przepchnąłby go chyba przez sito egzaminu dojrzałości (mimo
tłumaczenia wysokiej komisji, że mają do czynienia z autentycznym
geniuszem matematycznym), gdyby nie ksiądz, mający podówczas w
gimnazjum głos decydujący. Ksiądz ów wykazał zdumiewającą
tolerancję, stając po stronie matematyka. Banach bowiem był
przewodniczącym szkolnego koła... bezbożników i nieraz wprawiał
zacnego katechetę w zakłopotanie pytaniami w rodzaju: "czy Pan
Bóg Wszechmogący mógłby stworzyć taki kamień, którego nie mógłby
unieść?".
W końcu jednak matura została zdobyta i Stefan Banach został
subiektem w księgarni. Tu dopiero, zachłannie czytając, zdobywał
wiadomości, na które nie miał czasu w szkole. Zdobywał je tak
skutecznie, że w czasach późniejszych uznano go za erudytę.
"Wyższe wtajemniczenie" zdobył Banach w sposób równie
niekonwencjonalny. Gdy, już po jego śmierci, syn - Stefan
przeglądał papiery ojca, znalazł indeks z zaliczeniem dwóch
semestrów Politechniki. Nie było jednak żadnych dowodów ukończenia
pełnych studiów. - Chyba zginęły - zagadnął matkę. - Nie -
odpowiedziała. - Ojciec nigdy nie skończył żadnych studiów. Ale
czyż mieliśmy ci o tym mówić? Przecież mógłbyś się przestać uczyć!
1 PRZYJACIEL
Banach był więc samoukiem - choć sporadycznie uczęszczał na
wykłady znanego matematyka Stanisława Zaremby w Uniwersytecie
Jagiellońskim. Dla nauki zaś odkryty został przez znanego
uczonego, profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, Hugona Steinhausa
- wówczas dziarskiego oficera ułanów.
"Idąc letnim wieczorem roku 1916 wzdłuż plant - wspomina profesor
Steinhaus - usłyszałem rozmowę, a raczej tylko kilka słów; wyrazy
"całka Lebesgue'a" były tak nieoczekiwane, że zbliżyłem się do
ławki i zapoznałem z dyskutantami: to Stefan Banach i Otto Nikodym
rozmawiali o matematyce. Powiedzieli mi, że mają też trzeciego
kompana - Wilkosza..." I tak zaczęła się przyjaźń i współpraca
dwóch uczonych. Prof. Steinhaus otoczył Banacha troskliwą opieką,
zrozumiał wkrótce, ze ma przed sobą nieprzeciętnego człowieka -
okazało się bowiem, iż Banach rozwiązał z łatwością pewien
niezwykle trudny problem, postawiony przez swego preceptora.
Dzięki opiece Steinhausa nadeszły wreszcie dobre dni. Stefan
Banach został w 1920 roku asystentem prof. Antoniego Łomnickiego
na Politechnice Lwowskiej - i choć do jego obowiązków należało
również... popychanie kołyski z córką profesora, nie narzekał.
Otrzymywał za to "domowe jedzenie", a jego sytuacja życiowa
została nareszcie ustabilizowana.
Rozpoczęła się błyskawiczna kariera uczonego. W tymże 1920 roku na
podstawie pracy "O operacjach na zbiorach abstrakcyjnych i ich
zastosowaniach do równań całkowych" otrzymuje stopień doktora (co
wobec nieukończonych studiów jest niewątpliwie ewenementem!). W
dwa lata później ma już za sobą habilitację, po której niemal
natychmiast zostaje mianowany profesorem nadzwyczajnym, zaś w 1927
- profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Lwowskiego. Trzy lata przed
tym faktem zostaje członkiem-korespondentem Akademii, która w roku
1939 przyznaje mu Grand Prix. Jest zapraszany do wygłaszania
wykładów, honorowany, wybierany członkiem towarzystw naukowych.
Jest także prezesem Polskiego Towarzystwa Matematycznego...
Wszystkie te godności i zaszczyty nie zmieniają jednak ani na jotę
jego stylu bycia - stylu bycia człowieka, który do wszystkiego
doszedł własną, ciężką pracą i talentem, który lekceważył
konwenanse. Szokuje mieszczan lwowskich, chodząc w koszuli z
krótkimi rękawami, szokuje, siedząc nieustannie w kawiarni
"Szkockiej" w otoczeniu zafascynowanych jego osobowością uczniów
i kolegów. W tej właśnie kawiarni powstają liczne twierdzenia
tworzonej przez Banacha teorii zwanej analizą funkcjonalną, która
przyniosła mu później nieśmiertelną sławę. Te zaś stoliki w
kawiarni miały blaty marmurowe, a rozgorączkowani matematycy
zwykli byli na nich właśnie zapisywać kopiowym ołówkiem dowody
odkrywanych twierdzeń (co doprowadziło pewnego razu do zaginięcia
takiego dowodu), żona Banacha, pani Łucja, nabyła za złotych
polskich 2,50 gruby zeszyt z marmurkową okładką. Ten zeszyt - to
właśnie Księga Szkocka (jego nazwa pochodzi oczywiście od nazwy
kawiarni). Przechowywany był w szatni i wydawany matematykom na
żądanie: każdy mógł tu wpisać problem do rozwiązania i każdy mógł
zamieścić rozwiązanie owego problemu.
Łucja
Banachowa.
Ten niezwykły sposób uprawiania twórczości naukowej jest -
jakkolwiek może się to na pierwszy rzut oka wydawać dziwne -
wielkim wkładem Banacha w powstanie tego, co dziś nazywamy polską
szkołą matematyczną. Zrywając z feudalnymi obyczajami uczelni,
zapraszając zdolnych studentów do kawiarni (gdzie pito bynajmniej
nie tylko kawę, i to w ilościach, które oględnie można by nazwać
sporymi), stwarzając atmosferę zażyłości koleżeńskiej, zbudował
Banach zupełnie nowy styl pracy zespołowej. Pracy, która według
zgodnej opinii wszystkich wybitnych matematyków stanowiła warunek
podstawowy postępu nauki.
5 MAŁYCH PIW
Z Księgi Szkockiej można wiele wyczytać - nie tylko napisanych
trudnym, abstrakcyjnym językiem najwyższej matematyki, problemów.
Można także wyczytać z niej informacje o tym, iż jej autorzy
lubili swój zawód i traktowali go jako przyjemność. Proszę tylko
spojrzeć na te 5 małych piw, które słynny profesor Stanisław Mazur
ofiaruje za rozwiązanie swego problemu!
Są jednak w tej Księdze autografy, które wymagają komentarza. Na
przykład autograf Johna von Neumanna, pochodzący z roku 1937. Von
Neumann, dziś już nieżyjący matematyk amerykański węgierskiego
pochodzenia, nazywany przez niektórych "Gaussem XX wieku",
przyjeżdżał do Polski w okresie międzywojennym trzykrotnie. Za
każdym razem na osobiste polecenie Norberta Wienera, "ojca
cybernetyki", usiłował namówić Stefana Banacha do emigracji do
USA; po raz ostatni - gdy bawił we Lwowie w roku 1937. W
odpowiedzi na kolejną propozycję wyjazdu Banach spytał: "a ile
daje profesor Wiener?". - Przewidzieliśmy to pytanie - odparł
zadowolony Amerykanin, sięgając do kieszeni. - Oto czek, na którym
profesor Wiener wpisał jedynkę i złożył swój podpis. Proszę
dopisać taką ilość zer, jaką
pan uzna za stosowną!
Banach pomyślał chwilę i powiedział:
- "To za mała suma, jak za opuszczenie Polski".
I został, mimo że wojenne chmury nadciągały już nad Europę. Nawet
w ostatniej chwili, kiedy inny wielki matematyk (później jeden ze
współtwórców broni jądrowej, który przebywa stale w USA),
Stanisław Ulam proponował mu ucieczkę, uczony odmówił. Ten
twardy, zimno kalkulujący człowiek był gorącym patriotą i z Polską
czuł się związany nade wszystko.
W 1939 roku, jak wiadomo, do Lwowa wkroczyły wojska radzieckie.
Banach - otoczony ogromnym szacunkiem uczonych radzieckich -
zostaje dziekanem Wydziału Matematycznego Uniwersytetu Lwowskiego.
Z tego właśnie okresu pochodzą kolejne wpisy do Księgi Szkockiej.
Tym razem figurują pod nimi podpisy najświetniejszych uczonych
radzieckich, z którymi Banach ściśle współpracował.
5 WOJENNYCH LAT
Wybucha wojna niemiecko-radziecka. Wiadomość o tym zastaje
Banacha na dworcu w Kijowie, dokąd przybył właśnie w celach
naukowych. Jednak uczucia rodzinne przeważają. Uczony wsiada
natychmiast w ostatni pociąg, odchodzący w kierunku Lwowa, i wraca
do żony i syna. Cudownym zbiegiem okoliczności unika śmierci z rąk
faszystów (pomagają mu w tym zresztą Ukraińcy, wobec których
nigdy nie występował jako "polski pan") i po pewnym czasie
rozpoczyna pracę. Już jednak nie jako matematyk.
We Lwowie działa Instytut Bakteriologiczny profesora Rudolfa
Weigela. Ten sławny polski uczony odkrył szczepionkę przeciw
tyfusowi plamistemu. Aby ją uzyskać - trzeba hodować wszy. Hodować
- to znaczy karmić jednorazowo pięćdziesiąt wszy, umieszczając je
w maleńkich klateczkach na ciele człowieka. Piją one krew
karmiciela, a później stają się obiektem dalszej przeróbki.
Profesor Stefan Banach, członek Polskiej Akademii Umiejętności,
sława światowa, jest teraz karmicielem wszy. Ale to okropne,
upodlające zajęcie ma swoje dobre strony. Legitymacja karmiciela
z Instytutu Weigela otwiera kordony łapanek. Czarny pas na
legitymacji ostrzega: kontakt z tym człowiekiem grozi śmiercią.
Wprawdzie Banach nie karmi wszy zarażonych tyfusem, ale o tym nie
ma mowy w legitymacji.
2 CZOŁGI
I oto nadchodzi upragniony moment. Dwa czołgi T-34, z grupy
zwiadowczej, pełnym gazem wjeżdżają w ulice miasta. Jeden z nich
nie zatrzymując się nigdzie pędzi prosto pod dom, w którym mieszka
rodzina Banacha. Z otwartego gwałtownie włazu wyskakuje umorusany
oficer w hełmofonie i wbiega na klatkę schodową. Otwierająca drzwi
pani Łucja Banachowa słyszy wykrzyczane poprzez zmęczenie pytanie:
czy profesor Banach żyje? Tak - odpowiada - i widzi ze zdumieniem,
jak radziecki oficer oddycha z ulgą. Jestem jego uczniem - mówi. I
powtarza chwała Bogu, chwała Bogu!
Banach jest znów profesorem matematyki. Włącza się jednak teraz
także w nurt życia politycznego, aktywnie działa w Komitecie
Wszechsłowiańskim. Jest gorąco zaangażowany po stronie młodej
władzy ludowej. Toczą się zakulisowe rozmowy na temat objęcia
przez niego stanowiska Ministra 0światy w odrodzonej Polsce.
Niestety, zdrowie uczonego, który nigdy się nie oszczędzał, nie
zwracał żadnej uwagi na dobra materialne i żył stale pełnią swego
gwałtownego temperamentu - zawodzi. W roku 1945 genialny matematyk
umiera na raka oskrzeli. Pochowany jest na cmentarzu we Lwowie.
Po profesorze Banachu zostało 58 prac naukowych (wśród nich słynna
"Teoria operacyj liniowych", zawierająca pierwszy w świecie
wykład nowej dyscypliny matematycznej - analizy funkcjonalnej).
Zostali też uczniowie i przyjaciele, którzy podjęli jego dzieło,
aby Polska Szkoła Matematyczna znów jaśniała pełnym blaskiem.
Została też Księga Szkocka, troskliwie przechowywana najpierw
przez żonę, a po jej śmierci przez syna.
W 1946 roku wydano serię pocztówek z podobiznami największych
synów i córek narodu polskiego. Jest tam Kopernik, Maria
Skłodowska-Curie, jest i Banach. Są też ulice jego imienia w
Warszawie i we Wrocławiu, który przejął tradycje lwowskiego
środowiska matematycznego.
Zbliża się dwudziesta piąta rocznica śmierci profesora Stefana
Banacha. Wielkiego uczonego i patrioty, który jest jednym z dwóch
Polaków wymienianych w Muzeum Narodów w Chicago. Tysiąc
egzemplarzy jego podręcznika ofiarowano Indirze Gandhi jako dar
dla narodów Indii.
Imię Stefana Banacha nosi nagroda, przyznawana corocznie przez
władze Polskiego Towarzystwa Matematycznego jednemu z polskich
matematyków. Nagroda skromna - i co tu ukrywać - szerzej nie
znana. Czy nie należałoby uczynić ją nagrodą międzynarodową, czymś
w rodzaju Nagrody Nobla w dziedzinie matematyki (jak wiadomo, w
tej dziedzinie Nagrody Nobla się nie przyznaje)? Utrwaliłoby to
nazwisko wielkiego uczonego w panteonie nauki światowej i jeszcze
bardziej rozsławiło imię naszego kraju w świecie.
Podziękowanie
Panu Bogdanowi Misiowi serdecznie dziękujemy za zgodę na
umieszczenie w tym wortalu kopii swoich artykułów.
Będziemy wdzięczni za wszelkie uwagi i
komentarze dotyczące tej strony.