Wortal Stefana Banacha
Wortal Stefana Banacha
Refleksje polskich mistrzów
- wywiad ze Stanisławem Ulamem i Markiem Kacem*
Mitchell Feigenbaum
[PDF]
ROCZNIKI POLSKIEGO TOWARZYSTWA MATEMATYCZNEGO
Seria II: WIADOMOŚCI MATEMATYCZNE XXX (1993) s. 93-114
to jest tłumaczenie artykułu pt.
Reflections of the Polish Masters: An Interview with Stan
Ulam and Mark Kac,
Los Alamos Science, Vol. 3,
No. 3, pp. 54-65 (Fall 1982). [PDF
link]
Jestem tak zwanym fizykiem matematycznym. Dla mnie zwrot ten
oznacza wykorzystywanie - a czasem towarzyszące temu konstruowanie
- matematyki w kontekście tworzonym przez rzeczywistość fizyczną.
Wydaje mi się, ze stwierdzenie to zaciera różnice miedzy fizyką
matematyczną a matematyką i fizyką; bądź co bądź liczby i
geometria, sam miąższ matematyki, zostały wyabstrahowane z
fizycznego świata. W dodatku fizyka jest nauką ścisłą, wyciągającą
ilościowe wnioski właśnie dzięki jej matematycznemu językowi.
Chociaż Newton musiał wynaleźć analizę matematyczną, aby zawrzeć
algebraiczną kinematykę Galileusza w ogólnych ramach, to jednak
zawsze uważamy go za fizyka. Granica między tymi dyscyplinami,
oczywiście, w końcu się rozmywa, choć na danym etapie rozwoju
uwidacznia się w postawach różnych praktyków.
Przedstawiwszy mój pogląd o braku wyraźnej granicy między fizyką a
matematyką, wyjawiłem również główny nurt rozważań, jaki miałem na
uwadze prowadząc przedstawiony poniżej wywiad. Chciałem bowiem
wydobyć osobiste, "filozoficzne" poglądy na temat związków,
które tkwią na dnie umysłów teoretyków i stanowią siłę napędową
wykonywanej przez nich pracy. Jest przecież, łagodnie mówiąc, tak
trudno pojąć, na czym polega wewnętrzny punkt widzenia twórcy, na
podstawie technicznego drukowanego produktu końcowego.
Los Alamos ma szczęście gościć - chwilowo bądź na stałe - kilka
wielkich indywidualności. Uważam za szczęśliwe zrządzenie losu, że
obecności mej tutaj zawdzięczam możliwość poznania Marka Kaca i
Stana Ulama. Wspólne upodobanie do dyskusji nad tymi problemami
umożliwiło przeprowadzenie wywiadu. W dodatku panowie ci
reprezentują tradycje wykształcenia i spojrzenie na naukę powstałe
pół wieku temu w "innym świecie". Odbiegają one na swój sposób
od tradycji bardziej współczesnej. Ponad wszystko zaś chciałbym
zgłębić, na czym właśnie mogłyby te różnice polegać.
Zacznę od krótkiego tła biograficznego - moi rozmówcy sami
dostarczą dalszych szczegółów - Kac i Ulam są obaj matematykami
światowej sławy o wybitnych osiągnięciach. I, co będzie widoczne w
tym wywiadze, obaj objawiają też duży entuzjazm dla nauki. Kac był
pionierem w rozwijaniu matematycznej teorii prawdopodobieństwa,
jak również jej zastosowań (głównie w fizyce statystycznej). W
szczególności, nowoczesna metoda kwantowania posiłkuje się tworem
zwanym często całką po drogach Feynmana-Kaca. Podobnie Ulam
przyczynił się do rozwoju wielu dwudziestowiecznych gałęzi
matematyki biorąc też równocześnie udział, na szeroką skalę, w
teoretycznych i technologicznych zastosowaniach nauki. W
szczególności, nazwisko jego związane jest z metodą Monte Carlo
symulacji numerycznych.
Czytelnik nastawiony technicznie poczuje się rozczarowany, jeśli
spodziewa się usłyszeć o jakichś szczegółach prac, z których są
oni znani. Zamiast tego przedstawione tu są refleksje tych ludzi z
późniejszego okresu ich kariery naukowej o tym, jak widzą oni
rozwój ducha edukacji, matematyki i nauk przyrodniczych w ciągu
całego ich zawodowego życia. Ukazane będą również ich postawy
wobec istoty i zakresu przedmiotu ich zainteresowań. Jest godne
ubolewania, że w użytej formie przekazu, jakim jest słowo pisane,
nie jest dostępna czytelnikowi ani bogata modulacja głosu, ani
gestykulacja, które tak często ubarwiają i wzmacniają słowa tych
ludzi. Mimo to mam nadzieję, że trochę ich osobistego uroku i
humoru udało mi się przekazać.
Mitchell Feigenbaum
Mitchell Feigenbaum [MF] - Czy mógłby każdy z Was podać
krótki szkic biograficzny? Stan, czy zechciałbyć zacząć?
Stanisław Ulam [SU] - Nazywam się Ulam, Stan Ulam. Prawdziwe
imię brzmi Stanisław. Urodziłem się w Polsce. Otrzymałem doktorat
z matematyki na Politechnice we Lwowie, przed wiekami. Na początku
lat trzydziestych odwiedzałem niektóre zagraniczne ośrodki
matematyczne. W 1935 otrzymałem zaproszenie na parę miesięcy do
Princeton, do Instytutu Badań Zaawansowanych. Prawdę mówiąc, nie
byłem na tyle bystry, by przewidzieć nadchodzące wypadki. Przez
głupotę nie robiłem nawet żadnych planów. Ale wtedy dostałem
zaproszenie od sławnego, wielkiej światowej sławy matematyka,
jednego z największych matematyków stulecia, Johna von Neumanna,
który naprawdę był tylko sześć lub siedem lat ode mnie starszy,
więc zdecydowałem się na trzymiesięczną wizytę w Stanach
Zjednoczonych. Nie było, oczywiście, samolotów. Musiałem udać się
do jakiegoś portu we Francji, by złapać statek do Nowego Jorku.
Spędziłem parę tygodni w Princeton i pewnego dnia na herbacie u
von Neumannów spotkałem G. D. Birkhoffa, który był "dziekanem"
amerykańskiej matematyki. Wiedział on trochę o mojej pracy,
widocznie od swojego syna, który był mniej więcej w moim wieku i
spytał, kiedy mógłbym przyjechać do Uniwersytetu Harvarda.
Wróciłem wtedy do Polski. Ale następnej jesieni powróciłem do
Cambridge (1) jako członek tak zwanego "Society of Fellows",
nowej instytucji Uniwersytetu Harvarda. Miałem tylko dwadzieścia
sześć lat, czy coś takiego. Zacząłem od razu wykładać: najpierw
elementarne, a potem całkiem zaawansowane przedmioty. A potem, w
1940 zostałem wykładowcą Uniwersytetu Harvarda. Ale każdego roku w
tym czasie podróżowałem między Polską a Stanami Zjednoczonymi.
Latem odwiedzałem moją rodzinę, przyjaciół i matematyków. W Polsce
życie matematyczne było bardzo intensywne. Matematycy spotykali
się często w kawiarniach takich jak "Szkocka" czy "Roma".
Siadywaliśmy tam godzinami i uprawialiśmy matematykę. W ciągu tych
kilku wakacji stale do tego wracałem. Aż wreszcie, w 1939
opuściłem na dobre Polskę mniej więcej na miesiąc przed wybuchem
II wojny światowej. W pewnym sensie było to bardzo szczęśliwe.
Matka moja umarła na rok przed wojną i mój brat o trzynaście lat
młodszy był właściwie sam. Mój ojciec, prawnik, był zapracowany.
Ojciec sądził, że byłoby dobre dla mojego brata, gdyby też
pojechał do Stanów Zjednoczonych, by studiować tam na
uniwersytecie. Brat mój miał w tym czasie siedemnaście lat,
przybył tu ze mną w 1939. Umieściłem go na Uniwersytecie Browna w
Providence, który był niezbyt daleko od Cambridge.
Potem, w 1940 zostałem młodszym profesorem na Uniwersytecie Stanu
Wisconsin w Madison. Podczas pobytu tam - było to wiosną lub latem
1943 - John von Neumann zapytał mnie, czy byłbym zainteresowany w
prowadzeniu pewnej bardzo ważnej pracy związanej z wojną, w
miejscu, którego nazwy nie wolno mu było wymienić. Miałem spotkać
się z nim w Chicago na jakiejś stacji kolejowej, by dowiedzieć się
o tym czegoś więcej. Pojechałem tam. Nie mógł mi powiedzieć, dokąd
się udaje. Byli z nim dwaj faceci, coś w rodzaju strażników,
wyglądający jak goryle. Rozmawialiśmy o matematyce, o jakichś
interesujących problemach fizyki i o znaczeniu tej pracy. I to był
sam początek Los Alamos. Parę miesięcy później przyjechałem z
żoną, ale to już inna historia. Mógłbym godzinami mówić o
wrażeniach z podróży, o przybyciu po raz pierwszy do bardzo
dziwnego miejsca. To jednak jest już w niektórych książkach,
również w mojej autobiografii (2). Co jeszcze chciałbyś wiedzieć?
MF - Może powiedziałbyś krótko coś o swojej pracy?
SU - Publikowałem prace matematyczne od osiemnastego roku
życia. Jakkolwiek nie jest to zbyt powszechne, nie jest to też
bardzo niezwykłe, bo matematycy bardzo często zaczynają bardzo
wcześnie. Doktorat otrzymałem, jak już wspomniałem, w Polsce. W
Stanach Zjednoczonych publikowałem artykuły jako wykładowca w
Harvardzie i w Wisconsin, ale praca tu w Los Alamos dotyczyła,
oczywiście, głównie fizyki. Fizyką interesowałem się zawsze,
czytałem wiele z teorii względności, teorii kwantów itp. Było to w
pewnym sensie zainteresowanie platoniczne, gdyż większość moich
wczesnych prac dotyczyła czystej matematyki.
MF - Marku, może powiedziałbyś teraz coś jako, jak sam to
określiłeś, młodszy kolega Stana?
Marek Kac [MK] - Urodziłem się także w Polsce, choć nie było
jasne, że była to Polska. W rzeczywistości bowiem, wtedy gdy się
urodziłem, była tam carska Rosja, a tam gdzie Stan się urodził -
Austria. W dodatku do innych nieokreśloności dotyczących mojego
urodzenia, moja data urodzenia też nie jest całkiem poprawna, gdyż
w czasach carskich używano kalendarza juliańskiego. Tak więc moja
metryka urodzenia podaje, że urodziłem się 3 sierpnia i ja
utrzymuję tę fikcję, choć naprawdę urodziłem się 16. Urodziłem się
170 km - to jest 100 mil - niemal wprost na wschód od miejsca,
gdzie urodził się Stan. Mimo to, w odległości tych 100 mil
istniały dwa zupełnie różne światy, gdyż Polska przez 150 lat nie
istniała jako niepodległe państwo. Podzielona była między Austrię,
Niemcy i Rosję i kultury okupujących potęg wycisnęły ogromne
piętno. W mojej części świata nikt nie mówił po polsku; moja matka
nigdy nie nauczyła się mówić po polsku. W każdym razie urodziłem
się. Po ewakuacji w 1915 gdzieś w głąb Rosji wróciliśmy do Polski
w 1921 i wtedy rozpocząłem moją pierwszą regularną naukę po
polsku. Polski był w istocie czwartym językiem, którego się
nauczyłem. Najpierw mówiłem po rosyjsku, gdyż był to język, którym
wszyscy mówili; potem, gdy powróciliśmy do domu po ewakuacji, moi
rodzice zaangażowali dla mnie francuską guwernantkę, francuską
damę, wdowę po rosyjskim białogwardyjskim oficerze. Przez trzy
lata przychodziła na pół dnia i odmienialiśmy francuskie
czasowniki, czego nie cierpiałem. Potem mój ojciec był przez
krótki czas dyrektorem świeckiej szkoły hebrajskiej. Nie była to
szkoła religijna, ale wszystkich przedmiotów uczono po hebrajsku,
nauczyłem się więc hebrajskiego i szybko go zapomniałem. W końcu,
w 1925, mając jedenaście lat wstąpiłem do polskiej szkoły, słynnej
szkoły polskiej, do Liceum Krzemienieckiego. Miasto, w którym się
urodziłem, ma swoje miejsce w historii Polski. Jednym z powodów
jest to, że jeden z dwóch wielkich polskich poetów romantycznych,
Juliusz Słowacki, urodził się tam (niemal każde polskie dziecko
zna to nazwisko). W dodatku, innym bardzo sławnym obywatelem tego
miasta jest Izaak Stern (3), którego rodzice byli na tyle
przewidujący, że wywieźli go z Polski, gdy miał zaledwie dziewięć
miesięcy. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpiłem na Uniwersytet w
tym samym mieście, gdzie Stan urodził się i studiował, z tą
różnicą, że on był na Politechnice, która miała, co jest godne
podkreślenia, wydział poświęcony czystej nauce, tzn. matematyce i
fizyce.
Wstąpiłem na regularny uniwersytet i byłem, i wciąż jestem, o pięć
lat od Ulama młodszy. W owym czasie Stan był już legendą i w moich
oczach wydawał się nieskończenie stary. Miał on zaledwie
dwadzieścia dwa lata, a ja siedemnaście. Spotkałem go po raz
pierwszy, na krótko, gdy otrzymywał doktorat w 1933. W przyszłym
roku minie pięćdziesiąta rocznica tego wydarzenia. (W
rzeczywistości, to mnie się zdawało, że w tym roku, ale on mnie
poprawił, a powinien chyba lepiej wiedzieć, kiedy dostał
doktorat.) Ukończyłem Uniwersytet, otrzymałem doktorat w 1937 i w
przeciwieństwie do Stana bardzo chciałem wyjechać z Polski. Nie
wiedziałem, że katastrofa będzie takich rozmiarów, jak to się
potem okazało, ale było dla mnie oczywiste, że Europa, a w
szczególności wschodnia Europa, nie jest dobrym miejscem do
pozostania. W tych czasach jednak wyjechać nie było bardzo łatwo.
Teraz, gdy razem z Mitchellem rekonstruowaliśmy część
autobiograficzną, przypomniałem sobie dwa epizody. W 1936, przed
samym otrzymaniem doktoratu, próbowałem rozpaczliwie wydostać się
z Polski. Czytywałem "Nature", gdyż w "Nature" zamieszczano
ogłoszenia o różnych posadach. Większość stanowisk wymagała
posiadania obywatelstwa brytyjskiego, ale jedno (w tym czasie,
nota bene, nie znałem ani słowa po angielsku) było stanowiskiem
młodszego wykładowcy w Imperial College of Science and Technology
z pensją 150 funtów rocznie, co w owych czasach wynosiło około 750
dolarów. Nawet wtedy to nie było bardzo dużo pieniędzy, więc
myślałem, że żaden szanujący się obywatel brytyjski nie będzie
nawet ubiegał się o taką pracę. Zwróciłem się więc do mego
profesora Hugona Steinhausa i spytałem, czy był by to dobry
pomysł, gdybym się o to ubiegał, a on pół żartem, pół serio
odpowiedział: "Dobrze, oceńmy Pana szansę otrzymania tej pracy.
Powiedziałbym, że jest ona jak 1 do 5000. Pomnóżmy to przez roczną
pensję. Jeśli wynik będzie większy niż koszt pocztowego znaczka,
wtedy nie powinien Pan się ubiegać. Jeśli będzie mniejszy -
powinien Pan". Okazało się, że był trochę mniejszy od kosztu
znaczka, więc napisałem. Otrzymałem później od nich list
donoszący, że niestety posada już jest zajęta. A więc znalazł się
jednak obywatel brytyjski, który chciał 150 funtów rocznie. Wiele,
wiele lat później, gdy byłem w Anglii, zostałem zaproszony na
odczyt w tymże Imperial College of Science and Technology i
powiedziałem im: "Wiecie, mogliście mnie mieć za 150 funtów
rocznie". Zdaje mi się, że oni rzeczywiście sprawdzili i znaleźli
tę korespondencję. Anegdota ta przypomniała mi, że gdy ostatecznie
zdecydowałem się na przyjazd do Stanów Zjednoczonych, było bardzo
trudno otrzymać wizę, bo już zaczęli przybywać niemieccy uchodźcy.
Były to okropne czasy i udało mi się dostać tylko turystyczną wizę
na okres sześciu miesięcy. Konsul zmusił mnie do wykupienia biletu
powrotnego, żeby upewnić się, że wyjadę. Do dziś zachowałem na
pamiątkę tę część powrotną biletu. Była ona wystawiona na statek,
który utonął w pierwszych dniach drugiej wojny światowej.
To Hugo Steinhaus, mój nauczyciel i przyjaciel, bardzo znany
matematyk polski, był tym, który bardzo usilnie starał się pomóc
mi w wyjeździe. I ostatecznie udało mu się to w bardzo prosty
sposób, pomógł mi bowiem w otrzymaniu skromnego stypendium na
wyjazd do Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. To zadziwiające, jak
drobne rzeczy zmieniają ludzkie życie, a w rezultacie
prawdopodobnie ratują to życie. Starałem się o to stypendium w
1937 zaraz po otrzymaniu doktoratu i nie dostałem go. Myślałem, że
to ogromna niesprawiedliwość. Dostałem je jednak rok później i to
uratowało mi życie, bo gdybym był dostał je rok wcześniej,
zmuszony byłbym wrócić. A w ten sposób wojna zastała mnie w tym
kraju i dosłownie uratowała mi życie. Byłem w Uniwersytecie Johnsa
Hopkinsa, gdy wojna wybuchła, a potem dostałem ofertę z
Uniwersytetu Cornella, gdzie spędziłem dwadzieścia dwa szczęśliwe
lata (Mitchell będzie tam moim następcą). W istocie, cała moja
rodzina, to znaczy moja rodzina założona w Stanach Zjednoczonych,
moja żona i dwoje dzieci to urodzeni Ithakanie (4). A ja w Ithace
żyłem dłużej niż w jakimkolwiek miejscu na świecie.
SU - A więc całkiem przeciwnie niż Odyseusz.
MK - Gdy opuszczałem Uniwersytet Cornella, zmuszony byłem
wygłosić małe przemówienie i powiedziałem: "Jak Ulisses opuszczam
również Ithakę z tą tylko różnicą, że biorę ze sobą Penelopę".
Tak to było. Potem przez dwadzieścia lat pracowałem na
Uniwersytecie Rockefellera w Nowym Jorku, aż wreszcie zdecydowałem
się spędzić moje schyłkowe lata tam, gdzie jest więcej słońca, a
mniej lodu. Jestem więc teraz na Uniwersytecie Południowej
Kalifornii, trochę na zachód stąd.
MF - Myślę, że już czas, by przerwać Ci te wspomnienia.
Stan, może powiedziałbyś coś o tym, jak zainteresowałeś się
matematyką?
SU - Jako młody chłopiec, w wieku dziesięciu lat,
interesowałem się bardzo astronomią, a potem fizyką. Czytywałem
popularne książki z astronomii; nie było ich tak dużo i nie były
tak piękne jak obecne, z tymi nieprawdopodobnymi ilustracjami, ale
była to zawsze moja pasja. Wuj ofiarował mi małą lunetę na
urodziny, gdy miałem jedenaście czy dwanaście lat. W tym czasie
próbowałem zrozumieć szczególną teorię względności Einsteina i
myślę, że miałem niezłe jakościowe pojęcie o tym, na czym ona
polega. A później doszedłem do wniosku, że muszę poznać trochę
matematyki, więc wyszedłem poza to, co przerabiano w szkole
średniej, zwanej gimnazjum. Uczniowie wstępowali do gimnazjum w
wieku dziesięciu lat i uczęszczali do osiemnastego roku życia. Gdy
miałem czternaście lat, zdecydowałem się nauczyć więcej matematyki
sam. Miałem szesnaście lat, gdy rzeczywiście nauczyłem się analizy
matematycznej całkowicie sam z książki Kowalewskiego, Niemca,
którego nie należy mylić z Sonią Kowalewską, sławną
dziewiętnastowieczną matematyczką rosyjską. Potem studiowałem
również teorię mnogości z książki Sierpińskiego i myślę, że ją
rozumiałem. Miałem w szkole średniej dobrego nauczyciela,
Zawirskiego, który był wykładowcą logiki na Uniwersytecie.
Rozmawiałem z nim o tym wtedy i potem, gdy wstąpiłem na
Politechnikę.
MF - Czyżby uczył on w szkole średniej?
SU - Tak, uczył w szkole średniej dla pieniędzy, bo
wykładowcy na Uniwersytecie prawie żadnych pieniędzy nie
otrzymywali. Gdy wstąpiłem na Uniwersytet, uczęszczałem na wykład
Kuratowskiego, młodego profesora, który właśnie przybył z
Warszawy. Miał on tylko trzydzieści jeden lat, ja miałem
osiemnaście. Prowadził elementarny wykład teorii mnogości. Zadałem
mu kilka pytań, a potem rozmawiałem z nim po wykładach.
Zainteresował się młodym studentem, który najwidoczniej
interesował się matematyką i miał jakieś pomysły. Miałem szczęście
rozwiązać pewien nierozwiązany problem, który postawił.
MF - Stan, czy czułeś w tym momencie, że Twoje
zainteresowania przesuwają się z astronomii, fizyki i teorii
względności w stronę matematyki?
SU - Nie, naprawdę, nawet teraz nie myślę, by moje
zainteresowania się zmieniły. Interesuję się wszystkimi trzema.
Oczywiście, wykonałem dużo więcej prac z czystej matematyki niż z
zastosowań czy z fizyki teoretycznej, ale główne zainteresowania
pozostały. Muszę coś wyznać: obecnie nie czytam wielu fachowych
matematycznych czasopism, czytam raczej o tym, co się dzieje w
astronomii i astrofizyce lub w fizyce technicznej, w Astrophysical
Journal i w Physics Today. To wydaje mi się zawsze bardziej
zrozumiałe. Wiecie, ta specjalizacja w każdej nauce, szczególnie w
matematyce, postąpiła bardzo daleko w ciągu ostatnich paru lat.
Matematyka jest teraz strasznie wyspecjalizowana, bardziej niż,
powiedzmy, fizyka. W fizyce istnieją główne problemy jaśniej
sprecyzowane, niż w samej matematyce. Oczywiście, matematyka wciąż
ma wiele ważnych problemów, podstawowych problemów.
MF - Czy w Twoim odczuciu ta specjalizacja jest niefortunna?
SU - O, tak. Okazuje się, że my obaj mamy podobne poglądy na
naukę w ogóle, a na matematykę i fizykę w szczególności.
MF - Marku, a jakie były Twoje początki w matematyce?
MK - Stan i ja rozwijaliśmy się równolegle. Moje
zainteresowanie matematyką rzeczywiście również zaczęło się, gdy
byłem bardzo młody, a może trochę romantyzuję. (Mówiłem
Mitchellowi, że gdy staramy się przypomnieć coś, co zdarzyło się
sześćdziesiąt lat temu, to nie zawsze jest to nieskończenie
wiarogodne). Mój ojciec ukończył filozofię na Uniwersytecie w
Lipsku i znał matematykę. Otrzymał on później również tytuł
naukowy w Moskwie z historii i filologii, znał więc m.in.
wszystkie języki starożytne. W każdym razie, w czasie wojny
zarabiał na życie udzielając prywatnych lekcji w jednopokojowym
mieszkaniu i m.in. uczył elementarnej geometrii. Słyszałem
wszystkie te niewiarogodne rzeczy: z punktu poza prostą można
wystawić prostopadłą oraz wyznaczyć jedną i tylko jedną równoległą
i takie a takie kąty są równe. Miałem cztery lata, może pięć i
wszystkie te cudowne, niezrozumiałe dźwięki w czymś, co
przypominało zwykły język, robiły na mnie wrażenie. Zamęczałem go
wprost, by spróbował powiedzieć mi, co to jest; w obronie własnej
zaczął uczyć mnie trochę elementarnej geometrii i jakoś ta
struktura, to że istnieje taki fantastycznie ścisły system
dedukcyjny, wywarły na mnie wrażenie, gdy byłem bardzo młodym
chłopcem. W istocie, w tym czasie mój ojciec rozpaczał, bo
równocześnie byłem wyjątkowo zły w nauce tabliczki mnożenia. To,
że ktoś umie udowodnić twierdzenia z elementarnej geometrii nie
wiedząc, ile jest siedem razy dziewięć, wydawało mu się trochę
więcej niż dziwne. To był początek moich zainteresowań matematyką,
ale tak jak u Stana, zainteresowanie naukami ścisłymi przyszło
prawie równocześnie głównie poprzez lekturę popularnych książek.
Jedna książka, dostępna w rosyjskim tłumaczeniu, nosiła tytuł
"Krótka historia nauki" i była napisana przez angielską damę o
nazwisku Arabella Buckley czy coś w tym rodzaju. To było
fascynujące! Później czytałem Faradaya "Dzieje świecy", która
jest jedną ze wspanialszych książek. W szkole, gdy w końcu
wstąpiłem do gimnazjum, byłem w równej mierze zainteresowany i w
równej mierze dobry w matematyce i w fizyce, lecz ostatecznie
zdecydowałem się na matematykę.
Faktycznie, pewne wydarzenie podczas lata poprzedzającego mój
ostatni rok w gimnazjum wpłynęło m.in. na tę decyzję. A było to
tak. Moja matka wyobrażała sobie, że zajmę się czymś rozsądnym,
takim jak inżynieria, ale w lecie 1930 zaczął prześladować mnie
problem rozwiązywania równań trzeciego stopnia. Znałem wprawdzie
rozwiązanie, które Cardano opublikował w 1545, ale nie mogłem
znaleźć takiego wyprowadzenia, które by zaspokoiło moją potrzebę
zrozumienia. Gdy ogłosiłem, że zamierzam podać moje własne
wyprowadzenie, ojciec obiecał mi nagrodę w wysokości pięciu
złotych polskich (dużą sumę, która bez wątpienia była miarą jego
sceptycyzmu). Spędziłem wiele dni i niektóre noce tego lata
zapisując gorączkowo wzorami stosy papieru. Nigdy nie pracowałem
ciężej. I oto pewnego poranka to było to - wzór Cardana czarno na
białym. Ojciec zapłacił mi bez gadania i tej jesieni mój
nauczyciel matematyki przesłał manuskrypt do publikacji w "Młodym
Matematyku". Miesiącami nie było odpowiedzi, ale jak się okazało,
to opóźnienie było spowodowane gruntownym przeszukiwaniem
literatury w celu ustalenia, czy przypadkiem nie "odkryłem
ponownie" wyprowadzenia. Stwierdzono, że moje wyprowadzenie było
jednak oryginalne, więc zostało opublikowane. Gdy dyrektor mojego
gimnazjum, pan Rusiecki, usłyszał, że zamierzam studiować
inżynierię, powiedział: "Nie, powinieneś studiować matematykę,
masz do niej wyraźny talent". Więc widzicie: miałem bardzo
dobrych doradców.
Na Uniwersytecie myślałem przez chwilę o studiowaniu fizyki, ale
fizyka we Lwowie była bardzo marna, szczególnie fizyka
teoretyczna. Matematyka była wybitnie dobra i bardzo żywa, a więc
było bardzo łatwo włączyć się w wielce podniecający i energicznie
rozwijający się przedmiot zamiast zmagać się z przedmiotem, w
którym tak mało się działo. Uczestniczyłem, naturalnie, w
wykładach prowadzonych przez Wydział Fizyki i zdałem kilka
egzaminów z fizyki teoretycznej, ale moje zainteresowanie,
prawdziwe zainteresowanie fizyką rozbudziło się znacznie później.
MF - Odnoszę wrażenie, że nauki ścisłe i matematyka jakoś w
podobny sposób nawzajem się zapładniają w Waszych umysłach i że
macie - myślę, że przekazaliście mi to odczucie - pewnego rodzaju
intuicję, która jest bardzo ważna dla Waszego sposobu widzenia
matematyki.
MK - Tak, to może zainteresować współczesnych czytelników i
jestem pewny, że Stan potwierdzi to, co mówię. Należymy do
naukowego pokolenia, które było tylko odrobinę opóźnione w
porównaniu z heroicznymi czasami w potężnych ośrodkach matematyki,
Getyndze i Paryżu. A tam rozdział na matematykę i fizykę nie był
przeprowadzony tak formalnie i ostro jak teraz.
Obaj wielcy matematycy tej ery, Poincare i Hilbert, wnieśli
niezwykle ważny wkład do fizyki, szczególnie Poincare. Nasi
nauczyciele uczyli fizyki i znali ją. Banach, który jest znany
głównie jako twórca szkoły analizy funkcjonalnej i który jest
prawdopodobnie największym polskim matematykiem wszystkich czasów,
uczył mechaniki. Napisał bardzo dobry jej podręcznik. To całe
rozróżnienie, że ty jesteś fizykiem, więc robisz to, a ty jesteś
matematykiem, więc robisz tamto, było pojęciowo rozmyte. Byli,
oczywiście, ludzie bardziej zajęci konkretem i inni bardziej
abstrakcyjni, ludzie bardziej zainteresowani tym lub tamtym. Ale
nie było tego typu profesjonalizmu, ani tego niemal cechowego
rozgraniczenia, które teraz panuje. A więc było to łatwe nie tylko
dlatego, że z natury byliśmy do tego skłonni, lecz również
dlatego, iż nikt mi nie powiedział, że nie powinienem studiować
fizyki, bo jeśli nie będę studiował wyłącznie matematyki, to nigdy
nie nadążę. Ta idea łapania czegoś, czegoś uciekającego, w ogóle
nie istniała. Czy tak nie jest?
SU - Absolutnie. Mówisz o bardzo odległych czasach,
pięćdziesiąt lat temu i wiesz co, kiedyś przyszło mi do głowy, że
moje życie, i Marka też, zajmuje mniej więcej dwa procent
udokumentowanej historii ludzkości. Widzicie, pięćdziesiąt lub
sześćdziesiąt lat tyle właśnie wynosi. To dziwna i przerażająca
myśl, że to stanowi znaczną część całej znanej nam historii. Dużo
rzeczy zmieniło się pod różnymi względami, nie tylko w
technologii, również w dziedzinie postaw.
MF - Mam pytanie. Gdy tak wspominacie, że macie jakieś
negatywne odczucia w stosunku do specjalizacji i że w Waszych
umysłach odczuwacie ten związek między fizyką a matematyką, to
ciekaw jestem, czy istnieje jakiś szczególny rodzaj intuicji,
który w Waszym mniemaniu wynika ze współdziałania tych dwóch
rzeczy? Czy czujecie, że to jest ważny czynnik?
SU - Widzisz, to bardzo zależy od osoby. Niektórzy
matematycy interesują się bardziej formalną strukturą rzeczy.
Faktycznie, wśród ludzi w ogóle istnieją dwa typy pamięci, które
dominują, albo pamięć wzrokowa, albo pamięć słuchowa i podobno
siedemdziesiąt pięć procent (ten Mendlowski ułamek) ma pamięć
wzrokową. W każdym razie niektórzy ludzie mają czysto werbalną
pamięć, bardziej ukierunkowaną w stronę logicznych podstaw i
operowania symbolami niż w kierunku wyobrażania fizycznych
zjawisk. Gdy ktoś wypowie przy mnie słowo ciśnienie, to jakbym
widział coś w rodzaju zamkniętej gorącej czy też wzburzonej
substancji.
MK - A ja się kulę.
SU - Zgoda, ale inni ludzie, np. von Neumann, są bardziej
logicznie nastawieni. Dla niego ciśnienie było, że tak powiem,
członem w równaniu. Przypuszczam raczej, że on nie wyobrażał sobie
sytuacji, w których ciśnienie mogłoby zrobić to czy tamto, ale on
też był bardzo, bardzo dobry w fizyce. Z pewnością różne są
postawy, gdy mowa o sposobach myślenia. Niektórzy matematycy mają
większą skłonność do widzenia fizycznego. Nie wiemy o tym zresztą
zbyt wiele. Może być to wynikiem jakichś przypadkowych wydarzeń w
dzieciństwie lub tego, jak zdobywało się wiedzę.
MF - Jak myślicie, czy ten rodzaj intuicji, który macie,
jest specyficznie Wasz? Rozumiem przez to, że gdy wracacie myślą
do czasów, gdy zaczynaliście uprawiać matematykę, czy było więcej
ludzi takich jak Wy, czy raczej więcej formalnie myślących?
SU - Nie, nie. Tak nie było. Wielu matematyków, których
znałem w tamtych czasach różniło się od Marka Kaca i ode mnie w
swoim stosunku do fizyki. Oceniam, że nawet teraz, w tym kraju,
dziewięćdziesiąt procent lub więcej matematyków mniej od nas
interesuje się fizyką.
MK - Oczywiście, jest to częściowo związane z
wykształceniem. Myślę, że kształcenie w tym kraju było i jest,
szczególnie na poziomie średnim, wyjątkowo złe. Na przykład, jest
zupełnie możliwe, że młody człowiek uzyska doktorat z matematyki w
uczelni o dobrej reputacji, jak Uniwersytet Harvarda, nie słysząc
nigdy o newtonowskich prawach ruchu.
SU - Byłem w komitecie Amerykańskiego Towarzystwa
Matematycznego, gdy odkryłem, że można uzyskać doktorat na
Uniwersytecie Harvarda i innych miejscach bez znajomości
newtonowskich praw ruchu, które, można powiedzieć, były w istocie
głównym motywem rozwoju analizy matematycznej. Tak to teraz jest.
MK - Byliśmy poddawani chemii, fizyce, biologii, nie było
przedmiotów do wyboru w szkołach średnich. Szkoły średnie w
Europie, w Polsce, we Francji były w pewnym sensie cięższe niż
uniwersytet, gdyż należało przerobić z góry ustalony program. Nie
było żadnych głupstw. Jeśli byłeś w szkole określonego typu,
musiałeś przerobić sześcioletni kurs łaciny i czteroletni greki i
żadnych tam głupstw z wyborem "wykładów dla duszy" czy muzyki
ludowej albo czegoś podobnego. Nie mam nic przeciw przerabianiu
takich przedmiotów, poza tym, że stały się one namiastką. Musiałeś
przerobić fizykę, musiałeś nauczyć się pewnej porcji chemii,
biologii, a jeśli tego nie lubiłeś, to trudno. Ale jeśli był w
tobie jakiś rezonujący ton, to zapoznawałeś się z tym wcześnie. Na
uniwersytecie następowała rzeczywiście specjalizacja, ale nie
całkowita; każdy student matematyki musiał np. zdać egzamin z
fizyki, a nawet przy Bożej pomocy przejść przez pracownię
fizyczną. Było to dla mnie jedno z najbardziej kosztownych
przeżyć, gdyż będąc raczej niezgrabny rozbiłem więcej rur Kundta,
niż było mnie na to stać. Stan zrobił niezwykle ważną uwagę. Mogę
rzucić na to trochę więcej światła. Wysłuchałem pewnie jednego z
ostatnich przemówień von Neumanna. Było to w maju 1955. (W
październiku tego roku, gdy przebywałem w Genewie na urlopie,
stwierdzono, że ma on nieuleczalnego raka; umarł trochę później w
1957.) Był on głównym mówcą na bankiecie w czasie zjazdu, zdaje mi
się, Amerykańskiego Towarzystwa Fizycznego w Waszyngtonie. Byłem
tam, poszedłem na zjazd, a po przemówieniu poszliśmy razem się
napić. Było to przemówienie "Dlaczego nie jestem fizykiem" lub
coś w tym rodzaju. Wyjaśnił, że jego wkład do fizyki był raczej
techniczny. Na przykład, każdy wie, co to jest macierz gęstości, a
to właśnie von Neumann wynalazł macierz gęstości, jak również
setki innych rzeczy, które stanowią materiał podręcznikowy dla
fizyków-teoretyków. Mimo to wygłosił on urocze i na swój sposób
wzruszające przemówienie o tym, dlaczego nie jest on w istocie
fizykiem i m.in. wspomniał o tym, że myśli raczej w języku symboli
niż konkretów. Przypomniano mi, że jego przyjaciel, Eugene Wigner,
trafił w sedno mówiąc, że chętnie dałby doktorat z fizyki każdemu,
kto naprawdę potrafiłby uczyć fizyki na pierwszym roku. Wiem
dokładnie, co przez to rozumiał. Mógłbym spróbować, nie byłbym
bardzo w tym dobry, ale mógłbym spróbować prowadzić pierwszy
semestr wykładu mechaniki kwantowej i uczyłbym jej pewnie całkiem
dobrze. Ale nie wiedziałbym, jak uczyć fizyki na pierwszym roku,
bo matematyki używa się, tak naprawdę, jak kuli, na której można
się oprzeć. Gdy czujemy się niepewnie z czymś, z jakimś pojęciem,
mówimy: "No dobrze, wyprowadźmy to". Mam rację? Oto jest
równanie i jeśli pomanipulujesz nim, to w końcu uda się je
zinterpretować i jesteś w porządku. Ale jeśli musisz powiedzieć to
ludziom, którzy nie znają symboli, musisz myśleć przy użyciu
pojęć. I tu właśnie występuje zasadnicza przepaść między dwiema,
jakby to powiedzieć, dwiema liniami rozumowania. Jest się albo
takim jak von Neumann, i ja jestem w tym sensie mu bliższy, albo
jest się takim jak Ulam, który, gdy ktoś mówi ciśnienie, to je
czuje. To nie jest pochodna cząstkowa energii swobodnej względem
objętości; to jest rzeczywiście coś, co czujesz, można rzec,
palcami.
MF - Ale czy mimo to nie jest prawdą, że każdy dobry
matematyk rozumie dobrze pojęciowo rzeczy, nad którymi pracuje? On
przecież nie przeprowadza tylko jakiegoś ciągu dowodzików.
MK - Tak, ci rzeczywiście dobrzy, tak. Ale jednak, wiesz,
jest cała gama, widmo ciągle. Rzeczywiście, pozwól mi to wstawić,
gdyż chcę, by było to zanotowane dla potomności. Myślę, że są dwa
akty twórcze w matematyce. Jest zdolność dowodzenia i zdolność
rozumienia. A czynności rozumienia i dowodzenia nie są identyczne.
W istocie często się zdarza, że coś się rozumie bez możności
dowiedzenia tego. Otóż, oczywiście, szczytem szczęścia jest
rozumieć to i móc to udowodnić. Następne stadium jest wtedy, gdy
nie rozumiesz tego, ale możesz to udowodnić. Zdarza się to ciągle
i ciągle i czasopisma matematyczne pełne są takiego materiału.
Lecz zdarza się też coś przeciwnego, to znaczy rozumiesz coś, ale
nie możesz tego udowodnić. Na szczęście, może to trafić wtedy do
czasopisma fizycznego. A w końcu przychodzi skrajna nędza, która
jest zresztą normalną sytuacją, gdy ani tego nie rozumiesz, ani
nie możesz udowodnić. Sposób, w jaki matematyki się teraz uczy i w
jaki się ją uprawia, podkreśla bardziej stronę logiczną niż
intuicyjną, związaną z rozumieniem. Myślę, że zgodzicie się ze
mną, bo szczególnie w takich dziedzinach jak geometria, której
Stan jest niezrównanym mistrzem, widzenie rzeczy - nie zawsze
prowadzące zgrabnie do dowodu, lecz z pewnością, prowadzące do
zrozumienia - daje w rezultacie prawidłową hipotezę. I wtedy,
oczywiście, ostateczny akt musi być również dokonany, z uwagi na
przepisy cechowe, trzeba tę hipotezę także udowodnić.
SU - Pozwólcie mi coś powiedzieć. Tak się zdarzyło, że
napisałem artykuł do jubileuszowego tomu na cześć obecnego tu
dżentelmena, Marka Kaca, na jakąś jego rocznicę, do książki, która
jeszcze się nie ukazała. Ale artykuł jest o analogii oraz
sposobach myślenia i rozumowania w matematyce i w niektórych
innych naukach. A więc jest to rodzaj próby rzucenia światła na
to, o czym on właśnie mówił. Rzeczy te splecione są w tajemniczy
sposób. Wydaje mi się, że wielka nadzieja na postęp, nawet w samej
matematyce, wiązać się będzie z lepszym sformalizowaniem lub
przynajmniej zrozumieniem procesu, który prowadzi zarówno do
intuicji jak też do późniejszego wypracowania nie tylko
szczegółów, ale też prawidłowego sformułowania samej rzeczy. A
więc jest to bardzo, bardzo głęboki problem i poświęcono mu nie
dość uwagi, uczyniono tylko pobieżne obserwacje.
MF - Czy masz nadzieję, że ludzie będą w stanie
sformalizować te rzeczy, te istotne składniki?
SU - Teraz to jest przedwczesne, ale pewne częściowe
zrozumienie tego, jak funkcjonuje mózg, może wyłonić się w ciągu
najbliższych dwudziestu lat lub nawet wcześniej - jakieś słabe
pojęcie o tym, więcej niż wiemy teraz. Jest to wspaniała
perspektywa. Wiecie, gdybym był bardzo młodym człowiekiem, może
pracowałbym więcej w biologii lub neurologii, to znaczy, że tak
powiem, anatomii mózgu, próbując zrozumieć jego procesy. Mark i
ja, jadąc tego ranka z Santa Fe do Laboratorium, dyskutowaliśmy o
tym jak dzieci uczą się mówić i używają zwrotów, które słyszą -
uczą się używać ich poprawnie w różnych kontekstach ze zmiennymi
elementami. To rzeczywiście jest tajemnicza sprawa.
MF - Skupmy się na tej ostatniej rzeczy, którą powiedziałeś
- że, być może, istnieje szansa zrozumienia, jak pracuje mózg.
Kiedy to mówiłeś, przyszło mi na myśl, że są takie problemy, o
których w zasadzie można pomyśleć, jak np. rozwinięta w pełni
turbulencja w cieczy lub może mózg. Może tak się zdarzyć, że
problemy te będą polegać na ogromnej liczbie szczegółów i że może
nie będzie żadnej ładnej teorii, takiej, jakie dotychczas
umieliśmy formułować i że rzeczywiście trzeba będzie wsadzić te
wszystkie szczegóły do komputera. Czy macie jakiś pogląd na to,
czy pociągnie to w przyszłości ograniczenie matematycznego
podejścia?
SU - No tak, istotnie, komputery są cudownym narzędziem i
nie ma powodu ich się bać. Można by powiedzieć, że początkowo
matematyk powinien obawiać się ołówka i papieru, gdyż stanowią one
dość ordynarne narzędzie w porównaniu z czystą myślą.
Rzeczywiście, powiedzmy trzydzieści lat temu, zawodowi matematycy
byli trochę przestraszeni, jakby nie było, komputerami, ale wydaje
mi się, że dla eksperymentowania i heurystycznych wskazówek i
sugestii to jest cudowne narzędzie. W samej rzeczy, to spotkanie
(5), które teraz się właśnie odbywa, w dużej mierze możliwe jest
dlatego, że tak wiele odkryto doświadczalnie.
MF - Jest to absolutna prawda.
SU - Tak samo w fizyce, doświadczenia prowadzą w końcu do
problemów i do teorii. Doświadczenia w matematyce mogą,
oczywiście, być czysto myślowe i tak było w dużej mierze przez
wieki, ale teraz istnieje dodatkowe cudowne narzędzie. A więc
odpowiadając na Twoje pytanie o rozumienie mózgu, to tak; wydaje
mi się, że tak jest istotnie.
MF - Na pewno nauczyliśmy się już lub jesteśmy w pierwszym
stadium prawdziwego uczenia się, jak przeprowadzać na komputerze
doświadczenia, które mogą zacząć dostarczać intuicji o problemach
nie nadających się do przeniknięcia w inny sposób. Nowa intuicja
pozwala sformułować bardziej analityczną teorię. Czy myślicie, że
istnieją problemy, które są tak złożone, że nie będzie można w ten
sposób sobie z nimi radzić? Na przykład, może pamięć w mózgu nie
ma globalnej struktury. Może nie zawiera nic więcej poza milionem
różnych oddzielnie przechowywanych składników i wtedy nie można by
sformułować żadnej teorii pamięci, a raczej tylko symulowałoby się
taki układ na komputerze. Czy myślicie, że może być jakieś
ograniczenie, co do rodzaju rzeczy, jakie można analizować?
SU - To zależy od tego, co nazywasz teorią. Zauważyłem, że
powiedziałeś metoda analityczna, co oznacza, że z przyzwyczajenia
i tradycji myślisz, że jest to jedyna metoda osiągnięcia postępu w
czystej matematyce. A to tak nie jest. Mogą w końcu wyniknąć
jakieś nadzwyczajne skutki z używania komputerów. Byłem związany
od początku z komputerami i z pierwszymi doświadczeniami
przeprowadzonymi w Los Alamos. Nawet w czystej teorii liczb już od
początku pojawiały się małe zabawne rzeczy. Przerost specjalizacji
w matematyce postępuje tak szybko, że nie można teraz znać więcej
niż jej małą cząstkę; nadejdzie więc może czas, gdy powstanie inny
format, sposób matematycznego myślenia w dodatku do istniejącego i
inny stosunek do publikacji. Być może, zamiast publikowania
twierdzeń i wyszczególniania ich, będzie jakieś szersze ujęcie
całej teorii, a poszczególne twierdzenia pozostawi się komputerom
lub studentom do opracowania, co jest do pomyślenia.
MK - Niewolnikom.
SU - Matematyka, która w ciągu ostatnich 2000 lat nie
zmieniła się zbytnio w swoim formalnym aspekcie, zmienia się
teraz. Wielkie odkrycia tego wieku, odkrycia Gödla, mają ogromne
filozoficzne znaczenie dla podstaw matematyki. Gödel udowodnił,
że istnieją twierdzenia, które są sensowne, ale nie można wykazać
czy są one prawdziwe czy fałszywe, przy danym układzie aksjomatów.
Hilbert, oczywiście, był wielkim wyznawcą formalnego systemu dla
całej matematyki. Powiedział: "Zrozumiemy każdą rzecz, ale
wszystko zależy od tego, na jakiej podstawie". Teraz już tak nie
jest. Jak wiecie, układy aksjomatów same ulegają zmianie w wyniku
tego, czego uczymy się przez doświadczenia fizyczne lub przez
doświadczenia myślowe. Myślę, że Mark może mieć inny pogląd.
MK - Nie chcę posuwać się za daleko, bo jestem wyznawcą
jednego z przykazań Wittgensteina: że o rzeczach, o których nic
się nie wie, nie powinno się mówić. Chciałbym, żeby więcej ludzi
stosowało się do tego przykazania. No dobrze, komputery odgrywają
różne role: są one doskonałe jako narzędzia, ale również oferują
pole dla nowego rodzaju eksperymentowania. Mitchell wie o tym
najlepiej. Są pewne doświadczenia, których nie można przeprowadzić
w umyśle. Jest to niemożliwe. Są doświadczenia, które można
przeprowadzić w umyśle i są inne, których po prostu nie można, i
jeszcze istnieje trzeci rodzaj doświadczeń, kiedy tworzy się swoją
własną rzeczywistość. Podam Wam problem z prostej fizyki: gaz
złożony z twardych kul. Otóż przyroda nie dostarcza gazu złożonego
z twardych kul. Argon jest bliski tego, ale zawsze można
argumentować, że z powodu niewielkiego przyciągającego "ogona"
coś może się zmienić. Nie ma takiej substancji - przyroda jest
taka złośliwa, że nie ma gazu twardych kul. A wiąże się z nim
bardzo wiele interesujących problemów. Jest dziecinną igraszką
stworzenie na komputerze gazu twardych kul. To prawda, pamięć jest
ograniczona, a więc w rezultacie nie możemy mieć 1023
twardych kul, ale możemy mieć ich tysiące, a w istocie czułość na
liczbę Avogadro nie jest znowu taka wielka. Można rzeczywiście
dowiedzieć się czegoś o rzeczywistości tworząc imitację
rzeczywistości, co może zrobić tylko komputer. To jest zupełnie
nowy wymiar w eksperymentowaniu. W końcu, bardzo sławny
współczesny biolog, Sidney Brenner, który wygłosił wykład na
Uniwersytecie Rockefellera, gdy tam jeszcze byłem, powiedział
(może go źle cytuję), że być może teoria w biologii nie będzie
taka jak teoria fizyczna. Zamiast być wprost dedukcyjną, czysto
matematyczną, analityczną teorią, może być bardziej podobna do
odpowiedzi na następujące pytanie. Mamy komputer i nie znamy jego
schematu, ale możemy zadawać mu różnego rodzaju pytania. Na
podstawie tego dialogu mamy odkryć schemat. W pewnym sensie
Brenner czuł, że informatyka - języki, teoria programowania i co
tam jeszcze jest - może być lepszym modelem dla teoretyzowania w
biologii niż zapisywanie analitycznych równań i ich rozwiązywanie.
MF - Pojęcie bardziej syntetyczne?
MK - Tak. W istocie, myślę, że pójdziemy nawet dalej w tym
kierunku, jeśli wprowadzimy jakoś możliwość ewolucji w maszynach,
bo nie można zrozumieć biologii bez ewolucji. Rzeczywiście, mój
kolega, Gerry Edelman, którego bardzo dobrze znacie i który jest
laureatem Nobla z biochemii, obecnie "wszedł w mózg" i próbuje
zbudować komputer, który miałby wbudowany w sobie proces ewolucji,
tak by programy mogły ewoluować: zaczynasz od jakiegoś programu,
który przekształca się w inny itd. Jest to próba oderwania się od
statycznego, nadającego się do wszystkiego Craya (6), lub czegoś
podobnego i do wyposażenia komputera w ten wyjątkowy, ważny
element życia jakim jest ewolucja. Ja też tak czuję, jak Stan;
gdybym był młodszy - Si la jeunesse savait; si la vieillesse
pouait (7) - jak się mówi po francusku, ja też zająłbym się
biologią. To jest fantastyczne wyzwanie. I są to problemy, które
wymagają sformułowania, nie tylko rozwiązania. Być obecnym przy
tworzeniu, formułować problem, to też jest podniecające.
SU - Mogę coś do tego dodać. Rzeczywiście, do pewnego
stopnia różnice między matematykami i fizykami, o których
mówiliśmy, czy skłonności umysłu, są tego rodzaju. Opisałem też z
grubsza obraz następującego układu: matematycy zaczynają od
aksjomatów i wyprowadzają wnioski, twierdzenia. Fizycy mają
twierdzenia lub fakty zaobserwowane w doświadczeniu i poszukują
aksjomatów, że tak powiem, praw fizyki, od tyłu. Tak właśnie, jak
powiedziałeś, idea polega na wykryciu takiego układu praw czy
aksjomatów, z których wynikałyby zaobserwowane fakty. W istocie
tak zwana metoda Monte Carlo jest trochę tego typu, nawet w bardzo
prozaicznych zagadnieniach, bardzo przyziemnej natury. Tworzysz
swój własny świat, jak mówisz, twardych kul, lub co tam masz.
MF - Marku, chciałbym wrócić do czegoś, o czym wspomniałeś
wczoraj. Przytoczyłeś cytat, że "Aksjomatyzacja to nekrolog
wielkiej idei". Mówiłeś to w kontekście tego, jak to czasem można
zamęczyć matematykę i porzucić martwą zamiast pozwolić jej mówić
za siebie i być żywą. Czy rozwinąłbyś myśl o duszy matematyki?
MK - Spróbuję. Oczywiście, jest aksjomatyzacja i
aksjomatyzacja. Jeśli istotnie myślimy o rozwoju nauk
przyrodniczych jako o odkrywaniu tego, co nazywamy prawami natury,
o których można powiedzieć, że są jej aksjomatami, to wtedy
przeciwnie, takie odkrycie jest zawiadomieniem o narodzinach. Ale
weź, np., geometrię: jest to jedna z najstarszych, najlepiej
znanych gałęzi ludzkiej wiedzy i w rzeczy samej jedno z wielkich
osiągnięć Greków. Najwięcej zasług przypisuje się chyba
Euklidesowi, ale to była sprawa zespołowa, ta aksjomatyzacja
(aksjomatyzacja w tym sensie, że z małej liczby z wyglądu
oczywistych twierdzeń można wyprowadzić cały świat faktów).
Okazało się potem, że istnieją pęknięcia w tej budowli; nagle
pojawiły się pewne pojęcia, które nie były w pełni
zaksjomatyzowane. Ostateczna aksjomatyzacja geometrii przyszła z
Hilbertem w 1895 r., 2000 lat po Euklidesie. W pewnym sensie to
był nekrolog, bo wtedy można by to (aksjomatyzację lub geometrię)
odesłać w istocie do komputera. Gdy tylko przedmiot staje się tak
dobrze zorganizowany, że każda oddzielna rzecz może być
zredukowana do programu, nie pozostaje już nic więcej do
zrobienia. W rzeczywistości Gödel przywrócił nam nadzieję
udowadniając, że ta redukcja jest niemożliwa w ramach w pewnym
sensie szerszego systemu matematycznego, że zawsze, bez względu na
to jak duży, jak złożony jest ten system, będą istnieć
twierdzenia, których prawdziwości lub nieprawdziwości nie będzie
można udowodnić. Oznacza to, że zawsze jest możliwość tworzenia,
zmiany aksjomatu lub czegoś w tym rodzaju. Istnieje taka tendencja
wśród matematyków do rozumienia przez aksjomatyzację.
SU - A w fizyce jest to nonsens.
MK - Są ludzie, którzy wciąż próbują zaksjomatyzować
termodynamikę. Najostateczniejszą rzeczą, którą należałoby zrobić,
to aksjomatyzacja termodynamiki. Rozumiem przez to, przede
wszystkim, że większość teorii fizycznych jest tylko przejściowa,
aczkolwiek muszę przyznać, że termodynamika jest jedną z teorii
trwalszych. Zmieniają się one, ewoluują. Po co więc, do licha,
aksjomatyzować coś, co następnego dnia stanie się przestarzałe?
Ale z drugiej strony, wielu matematyków, którzy zostali
wykształceni formalnie, czuje, że nie ma innego sposobu rozumienia
przedmiotu niż przez ścisłą aksjomatyzację. I co gorsza, próbują
oni w ten sposób uczyć małe dzieci w szkołach. Uczenie geometrii
przez pełny układ aksjomatów jest głupotą. Nauczanie geometrii
polega na drażnieniu wyobraźni młodych ludzi przez rozwiązywanie
tych wszystkich cudownych problemów. Nie powinno to polegać na
dowodzeniu, że jeżeli A leży pomiędzy B i C, a D między A i C, to
wtedy D leży między B i C. Robisz po prostu rysunek i to jest
trywialnie oczywiste.
SU - Weźmy np. tzw. Nową Matematykę.
MK - Mógłbym godzinami przemawiać przeciwko Nowej
Matematyce.
SU - Ona już zamiera, prawda?
MK - Tak, to już jest młócenie słomy.
MF - Jak myślicie, czy to, że ludzie są kształceni z czysto
aksjomatycznego punktu widzenia, jest zjawiskiem zataczającym
coraz szersze kręgi, czy też zawsze tak było wśród matematyków i
przyrodników?
MK - Naprawdę nie wiem. Znam tylko bardzo niewielu ludzi.
MF - Zrobiłeś aluzję do tej sytuacji mówiąc, że naucza się
teraz w duchu Nowej Matematyki, wspomniałeś jednakże, że Nowa
Matematyka zamiera.
MK - Przez jakiś czas to było aktualne, gdyż grupie
matematyków udało się sprzedać tę ideę biednym nauczycielom szkół
średnich, którzy nie rozumieli nawet, o co tu w ogóle chodzi i
którzy uczyli wtedy geometrii i innych przedmiotów wyłącznie
poprzez aksjomaty. Są dwie zasady pedagogiczne, których trzeba się
trzymać. Jedna głosi: "Mów prawdę, wyłącznie prawdę, ale nie całą
prawdę". Tę znam od byłego kolegi, który niestety już nie żyje.
Druga brzmi: "Nie próbuj nigdy nikogo uczyć, jak unikać błędów,
których prawdopodobnie i tak nigdy by nie popełnił". Otóż, żeby
dać przykład. Nowa Matematyka zużywa okropnie dużo czasu w drugiej
klasie, Boże uchowaj, na próbach wyjaśnienia małym dzieciom, że
gdy piszemy małą trójkę i gdy piszemy dużą trójkę, to jednak mała
trójka i duża trójka symbolizują to samo, gdyż jest to liczba
kardynalna zbioru trzech elementów. Czy tak? To jest czysty
idiotyzm. Jeśli dziecko jest logicznie wyrafinowane i sprawa ta
niepokoi je, to wziąłby je na bok i zajął się nim specjalnie, ale
żeby stwarzać zamieszanie w umyśle dziecka, które bardzo chce na
razie wierzyć, że ta trójka i tamta reprezentują to samo, nawet
jeśli jedna wygląda na większą od drugiej - to pozwólmy mu na to!
Wiem, że to brzmi trochę zabawnie, ale ja mam na ten temat bardzo
zdecydowaną opinię. Potrzeba precyzji, logiki nie może być
narzucona z zewnątrz. Musi przychodzić od wewnątrz. Jeśli kogoś
naprawdę to niepokoi, to znaczy, że on lub ona ma niezwykle wysoko
rozwiniętą wrażliwość na subtelne logiczne aspekty.
SU - Próbuję wymyślać o tym dowcipy. Jeśli zadrukuje się
stronę matematyką, lub czymś innym, to nie jest ona niezmiennicza,
bo jak się na nią patrzy do góry nogami, to wygląda inaczej. A
więc ideałem w Nowej Matematyce byłoby pisać w taki sposób, żeby
to wyglądało tak samo, bez względu na to, pod jakim kątem się
patrzy. Jest to ultramatematyczny punkt widzenia.
MF - Inne pytanie, nad którym zastanawiałem się wracając
myślą do kawiarni "Szkockiej", to: co było podniecające w
matematyce? Czy było w tym czasie jakieś poczucie, że istnieje
schemat rozumienia rzeczy, który przetrwa w przyszłości?
MK - Stan, jesteś dużo silniej związany z kawiarnią
"Szkocką".
SU - Nie sądzę, żeby tak naprawdę było. Ludzie byli tak
przecież zatopieni w bieżących zagadnieniach. Od czasu do czasu
mogły się zdarzyć jakieś spekulacje na temat dalszej przyszłości.
Na przykład we Lwowie, moim mieście rodzinnym, Banach, ów sławny
matematyk, o którym zdaje się wcześniej wspomniałeś, postanowił
trzymać duży notatnik w kawiarni "Szkockiej", gdzie zbieraliśmy
się każdego dnia. Była to księga, do której wpisywane były
zagadnienia do rozwiązania, uwagi i pomysły. Przechowywana była w
kawiarni i kelner przynosił ją, gdy przychodziliśmy. Mnóstwo
interesujących zagadnień zostało tam wpisane. Wspomnieć można, że
tę księgę wydaje teraz Birkhauser. Zdaje się, że zacząłem mówić o
tym, że od czasu do czasu mogły pojawiać się pewne spekulacje.
Matematyk Mazur powiedział raz, że "Musi istnieć sposób
wyprodukowania automatycznych urządzeń, które by się odtwarzały".
To było na długo przed tym, zanim von Neumann wszedł rzeczywiście
w ten cały kompleks problemów i znalazł jeden sposób, żeby to
zrobić. Spekulacje tego typu pojawiały się sporadycznie, ale na
ogól był to bardziej przyziemny, matematycznie określony zbiór
interesujących nas problemów z różnych dziedzin, takich jak
analiza funkcjonalna i teoria mnogości, dziedzin, które w tamtych
czasach były jeszcze młode.
MK - Ale już starzejące się.
SU - Być może.
MK - To trudno powiedzieć. Analiza funkcjonalna była,
oczywiście, dziełem Banacha i częściowo Steinhausa. Pod koniec
mojej studenckiej kariery, to jednak właśnie sam Banach, jak mi
się zdawało, i również Mazur zaczęli rozglądać się za nowymi
światami do podboju.
SU - Nieliniowy program badań.
MK - Masz rację. Banach także czytał. Pamiętam, bo raz byłem
w jego pokoju w jakiejś błahej sprawie, a on czytał wczesne prace
Wienera o całkach po drogach. Zgadzam się ze Stanem, choć byłem w
mniejszym stopniu bywalcem kawiarni "Szkockiej". Przede
wszystkim, mój nauczyciel Steinhaus uczęszczał do bardziej
eleganckiego lokalu, gdzie były specjalne rzeczy do jedzenia i w
ogóle. Po drugie, byłem mniej zasobny finansowo niż Stan - byłem,
jak mawia Michael Cohen, jeden z naszych wspólnych przyjaciół,
niezależnie biedny. A wizyty w kawiarni nieco kosztowały. Przede
wszystkim odbywało się to tak, że ludzie omawiali interesujące
zagadnienia, a potem nad nimi myśleli. Jeśli nic nie wyszło
natychmiast z tego problemu, nic, co by wyglądało na interesujące
i obiecujące, wtedy notowało się to w księdze. Rzeczywiście,
bardzo mało zagadnień z księgi okazało się zupełnie trywialnymi.
Wiele z nich ma bardzo szacowną historię. Pisano artykuły o wielu
z nich, a niektóre wciąż są nierozwiązane. W rzeczy samej,
chciałbym umieścić tu pewnego rodzaju przypisek. Jest godne uwagi,
że Polacy nie wydali tej książki. Została ona za to wydana w
Stanach Zjednoczonych, w rzeczywistości dzięki wysiłkom naszego
bardzo wybitnego młodego przyjaciela o nazwisku Dan Mauldin, który
jest profesorem matematyki w zupełnie nieprawdopodobnym miejscu, w
stanowym Uniwersytecie Północnego Teksasu w Denton w Teksasie.
Jest on pierwszorzędnym matematykiem i w stosunku do problemów
matematycznych ma polską duszę. Wywiad z nim byłby ciekawy, gdyż
był on na drodze do kariery najlepszego amerykańskiego obrońcy
grając w sławnej teksaskiej drużynie Longhorns i porzucił to dla
matematyki.
SU - Tak, był on w teksaskiej drużynie piłki nożnej i grał w
mistrzostwach.
MK - I wtedy ku niezadowoleniu swojego trenera na ostatnim
roku studiów, gdy mógł rzeczywiście dokonać wielkich rzeczy,
porzucił piłkę nożną i zaczął myśleć o teorii mnogości.
SU - Ofiarowywano mu samochód i pieniądze.
MK - Dom i wszystko. To ciekawe, jaką pasję może zrodzić
matematyka.
SU - Zapomniałeś powiedzieć o jednym - jednym z motywów w
matematyce jest poczucie, że możesz zrobić coś sam. Myślę, że tkwi
ono we wszystkich matematykach. Jedną z pobudek zajmowania się
matematyką jest to, że nagle czujesz, że jesteś w czymś dobry. To
bardzo ludzkie. To uczucie nie ma w sobie nic złego.
MK - Rzeczywiście, bardzo ludzkie. Istotnie, myślę, że to
ani nie jest dobrze rozumiane, ani może nawet w ogóle nie jest do
zrozumienia, w jaki sposób niektóre zagadnienia generują
namiętności. Niektóre z nich, swoją drogą, okazują się w końcu
względnie mało znaczące. Pamiętam takie jedno w związku ze Stanem.
Stan wymyśla zagadnienia i hipotezy w najszybszym chyba tempie na
świecie. Trudno jest znaleźć w tym kogoś tej samej klasy. Wiele z
nich omawiamy wspólnie. Z jednym przyszedł raz i powiedział:
"Popatrz, wymyśliłem następującą modyfikację liczb
Fibonacciego". Przy zwykłych liczbach Fibonacciego zaczynasz od 1
i 1, następnie je dodajesz otrzymując 2 jako trzeci wyraz ciągu.
Potem dodajesz 2 i 1 otrzymując 3, potem 3 i 2, co daje 5, etc.
Innymi słowy, (n+1)-szy wyraz ciągu jest sumą n-tego wyrazu i
(n-1)-go. Symbolicznie, an+1 = an+an−1 przy
a1=a2 = 1. Ale według pomysłu Stana, wzór na an+1
byłby teraz: an+1 = an+ któryś z a1=a2=...=an−1
wzięty z prawdopodobieństwem 1/n. Mój Boże, to jest ciekawe jako
rozmowa przy kawie, ale z jakiegoś dziwnego powodu to mnie tak
wzięło, że zacząłem nad tym pracować. Znalazłem nawet średnie
an i nawet wariancję. A wariancja dana jest straszliwym
wzorem zawierającym pierwiastek kwadratowy z 17. To się nawet
ukazało jako raporcik wydany w Los Alamos. Spędziłem nad tym
prawdopodobnie najmniej tydzień ciężkiej pracy. Dlaczego? Nie mam
pojęcia, poza tym, że nie mogłem zostawić w spokoju tej przeklętej
rzeczy.
SU - To, co zrobiłeś z regułą typu Fibonacciego, jest piękną
robotą i ma pewną prostotę, tak jak i sam problem. A rozwiązanie
było nieoczekiwane, bo an rośnie wykładniczo nie z n, lecz z
pierwiastkiem kwadratowym z n.
MK - Z pierwiastkiem kwadratowym z n ze skomplikowanym
współczynnikiem. Jest w tym pewna myśl, gdyż budując ciąg na
każdym etapie musisz znać wszystkie poprzedzające wyrazy - wysoce
niemarkowowskie zagadnienie. W tym czasie, gdy się tym zabawiałem,
to było tak, jakbym był alkoholikiem. A jak wiesz, to niezdrowo.
SU - Inny interesujący problem wciąż nie jest rozwiązany -
zagadnienie Fermata. Suma dwóch kwadratów może być kwadratem, ale
suma dwóch sześcianów nie może być sześcianem i tak dalej. Nikt
nie może tego udowodnić dla dowolnej potęgi. Można, oczywiście,
dla kwadratów, sześcianów, czwartych potęg i tak dalej, ale
ogólnie nikt nie był w stanie tego dokonać. Wygląda to jak mała
głupia zagadka, a jednak tak dużo ludzi nad nią pracowało, że w
istocie rzeczy próby rozwiązania jej przyczyniły się w dużej
mierze do rozwoju znacznej części nowoczesnej algebry. Dziwna to
sprawa. Matematyczna teoria ideałów i inne teorie algebraiczne
powstały z prób rozwiązania tej głupiej zagadki.
MK - A więc nie można przewidzieć. Nigdy nie można
przewidzieć. Zwykle zagadki, te dobre, generują potem niektóre
ogromne rzeczy, podczas gdy inne obumierają. Przypomina to bardzo
przeżywanie osobników najlepiej przystowanych.
SU - Albo jakiś rodzaj tajemniczego czynnika, który tkwi w
problemach i czyni je ważnymi w przyszłości. Nie można tego
logicznie przewidzieć.
MF - Powiedziałeś niemal, że zagadnienia mają jakiegoś
teleologicznego ducha i że nie zawsze zdajemy sobie sprawę z ich
wyjątkowego znaczenia w tym czasie, gdy się je rozwiązuje.
SU - Nie, nie powinniśmy być takimi mistykami, ale kiedyś
może trochę się to zrozumie. Musi być jakieś ...
MK - Oh, co Ci zależy, bądźmy mistykami! Czemu nie?
SU - Jak dotąd jesteśmy.
MF - Ostatnie pytanie. Czy kiedykolwiek mieliście sięgającą
daleko w przyszłość nadzieję znalezienia właściwego sposobu
analizy jakiegoś zagadnienia, a potem obserwowaliście, jak te
nadzieje ziszczają się z biegiem lat? Zdaje mi się, że w fizyce
bardzo często ustala się programy. Ktoś ma pewien pomysł, jest
metoda podejścia do tego zagadnienia i wielu ludzi będzie nad tym
pracowało może ponad dziesięć lat; czasem to zaowocuje, czasem
nie.
MK - Myślę, że najlepszym przykładem na to jest najnowsze
rozwiązanie problemu klasyfikacji wszystkich grup prostych, grup
skończonych. Jest to istotnie jedno z nielicznych zespołowych
dzieł w matematyce wykorzystujące, nawiasem mówiąc, komputer. I to
był również program, gdyż zdarzały się różne przełomy, zrozumienie
przychodziło z różnych stron. Otóż, gdy stało się jasnym, że
zagadnienie klasyfikacji grup prostych prawdopodobnie może być
rozwiązane, wtedy stworzono ogromną ludzką maszynę do jego
rozwiązania. Na ogół matematycy, dużo nawet bardziej niż fizycy
teoretycy, mają skłonności do samotnictwa. Są oni zdolni do
współpracy, ale zasadniczo jest bardzo mało publikacji więcej niż,
powiedzmy, trzech autorów. Ciekawe byłoby, gdyby narysować wykres:
przy pięciu autorach krzywa osiąga zero.
SU - W matematyce to jest zero. W fizyce to nie jest takie
wyjątkowe. Odpowiadając na Twoje pytanie, Mitch, Newton powiedział
coś takiego - muszę to sparafrazować - "Jeśli osiągnąłem coś w
nauce w moim życiu, to dlatego, że tak długo i tak wiele myślałem
o tych zagadnieniach".
MF - On też powiedział, że jeśli był w stanie widzieć dalej
niż inni ludzie, to dlatego, że stał na ramionach olbrzymów.
MK - Sidney Coleman sparafrazował to tak: "Byłem w stanie
widzieć dalej, gdyż otoczony byłem karłami".
MF - W stosunku do jakich rzeczy, które zrobiliście, żywicie
najcieplejsze uczucia?
MK - Należy zacząć od tego, że zawsze bardziej interesowały
mnie problemy niż teorie. W retrospekcji, rzeczą, z której jestem
najbardziej zadowolony, a zrobiona była ona przy współpracy z
Erdösem, który też bywa czasem w Los Alamos, było wprowadzenie
metod probabilistycznych do teorii liczb. Żeby ująć to poetycznie:
liczby pierwsze uprawiają hazard. Także niektóre moje prace z
fizyki matematycznej. Niektóre rzeczy mnie bawią. Czy można
usłyszeć kształt bębna? Mam też w sobie, wiecie, żyłkę
dziennikarską; lubię dobry tytuł, czemu nie? Zadowolony jestem z
tego, co zrobiłem próbując trochę lepiej zrozumieć teorię przejść
fazowych. Fascynują mnie też matematyczne problemy, a w
szczególności, jak wiesz równie dobrze albo lepiej niż ja, rola
wymiarowości; dlaczego niektóre rzeczy zdarzają się od trzech
wymiarów w górę, a inne nie. Zawsze czuję, że to właśnie tam
związek między przyrodą i matematyką jest najgłębszy. Wiedzieć,
dlaczego tylko pewne rzeczy obserwowane w przyrodzie mogą mieć
miejsce w przestrzeni o pewnym wymiarze. Wszystko, co pomaga
zrozumieć tę zagadkę, jest ważne. Cieszę się, że i ja, w drobny
sposób, trochę się do tego przyczyniłem. A Ty, profesorze?
SU - Nie wiem. Myślę, że w wielu wypadkach miałem pewnego
rodzaju szczęście; a nie byłem znów taki bystry. Głupim szczęście
sprzyja. Początkowo pracowałem w teorii mnogości i niektóre z tych
problemów są wciąż intensywnie badane. To jest za bardzo
techniczne do opisania: mierzalne kardynały, miara w teorii
mnogości, miary abstrakcyjne. Potem miałem trochę wyników w
topologii. Niektóre można sformułować popularnie, ale nie mamy na
to czasu. Potem pracowałem trochę w teorii ergodycznej. Wspólnie z
Oxtobym rozwiązaliśmy pewien stary problem i kilka innych
problemów rozwiązanych zostało później w innych dziedzinach.
Powiedziałbym ogólnie, że szczęście gra rolę, przynajmniej w moim
przypadku. Miałem też szczęście do doskonałych współpracowników w
teorii mnogości, w teorii grup, w topologii, w fizyce
matematycznej i w innych dziedzinach. Szczęście sprzyjało mi
również w przypadku pewnych podejść opartych na zdrowym rozsądku,
jak metoda Monte Carlo, która nie jest ogromnym intelektualnym
osiągnięciem, ale jest bardzo użyteczna. Parę takich rzeczy.
MK - Muszę przerwać, bo czas na popołudniową sesję, ale
chciałbym zakończyć stwierdzeniem, że szczęście spotyka tylko
tych, którzy na to zasługują.
Tłumaczyła Zofia Białynicka-Birula
Przypisy
* Wywiad, opublikowany w Los Alamos Science 3, No. 3, 54 (1982),
został opublikowany za zgodą Autorów i Wydawcy w Postępach Fizyki
35 (1984), 495-513. [Translated with permission]. Przedruk za
zgodą Redakcji Postępów (Przyp. Red.).
(1) Cambridge koło Bostonu, gdzie mieści się Uniwersytet Harvarda
(przyp. tłum.).
(2) S. M. Ulam, Adventures of a Matematician, Charles Scribner's
Sons, New York 1976 (przyp. Red.).
(3) Znany amerykański skrzypek (przyp. tłum.).
(4) Uniwersytet Cornella znajduje się w miejscowości Ithaca w
stanie Nowy Jork (przyp. tłum.).
(5) "Porządek w chaosie", konferencja na temat matematyki
zjawisk nieliniowych, zorganizowana przez Centrum Studiów
Nieliniowych w Narodowym Laboratorium w Los Alamos, 24-28 maja,
1982.
(6) Cray - nazwa amerykańskiego superszybkiego komputera (przyp.
Red.)
(7) "Gdyby tylko młodość potrafiła; gdyby tylko starość mogła".
Notka biograficzna
Mitchell Feigenbaum, fizyk matematyczny, jeden z twórców
teorii chaosu, dumnie przyznaje, że on też jest na pół Polakiem.
Urodzony w Nowym Jorku, on także od wczesnych lat głęboko
interesował się zrozumieniem zagadek przyrody. I, podobnie jak
jego polscy seniorzy Kac i Ulam, nieustannie interesuje się
zarówno naturą ludzkich doświadczeń, jak i naturą ludzkiego
umysłu. Żywi też odległą nadzieję, że jego nowe podejście do
zjawisk chaotycznych może dostarczyć wskazówek, jak modelować
skomplikowane procesy zachodzące w mózgu. Ale niezależnie od
spekulacji i fantastycznych pomysłów, prace jego są odbiciem
głębokiego zrozumienia tego, co stanowi o rzeczywistym postępie, a
nie są tylko zabawą w matematykę. W wielkim skrócie: odkrył on
uniwersalne ilościowe rozwiązanie, wyrażone poprzez pewne
mierzalne stałe, które opisuje przejście od prostego do
chaotycznego zachowania w wielu złożonych układach. Wraz z
pierwszym doświadczalnym potwierdzeniem tych przewidywań dla
powstawania turbulencji w cieczach, stało się jasne, że pojawiła
się nowa metodologia traktowania zagadnień, których dotąd nie
można było ruszyć. Idea tej metody polega na tym, że bardzo
niskowymiarowy, dyskretny, nieliniowy model, który zawiera tylko
najbardziej podstawowe jakościowe cechy, może, z uwagi na
uniwersalność, przewidzieć poprawnie dokładne ilościowe szczegóły
wysoce złożonych układów. Skłonni jesteśmy więc traktować bardzo
poważnie - a nie tylko jako matematycznie sugestywną zabawkę -
badanie czegoś, co skądinąd wygląda na naiwny i zbyt uproszczony
model. Istotnie, te badania niskowymiarowych, dyskretnych układów
rozkwitły w dużą doświadczalną i teoretyczną gałąź wiedzy. A więc
Feigenbaum uważany jest za jednego z twórców nowoczesnych badań
nad chaosem i doczekał się kilku nowych matematyczno-fizycznych
stałych nazwanych jego imieniem. W 1980 otrzymał on za swoje
zapładniające prace Nagrodę za Wybitne Osiągnięcia w Los Alamos.
Pracuje w Los Alamos od 1974 r., a od 1981 r. - jako Laboratory
Fellow. (Redakcja Los Alamos Science).
Podziękowanie
Panu prof. dr. hab. Stefanowi Jackowskiemu, prezesowi
Polskiego Towarzystwa Matematycznego, dziękujemy za zgodę na
umieszczenie na naszej stronie artykułów nawiązujących do życia i
twórczości Stefana Banacha opublikowanych w Wiadomościach
Matematycznych.
Będziemy wdzięczni za wszelkie uwagi i
komentarze dotyczące tej strony.
Emilia Jakimowicz i
Adam Miranowicz
File translated from
TEX
by
TTHgold,
version 4.00.
On 04 Jan 2012, 18:51.